Lotnisko Katowice-Pyrzowice 27 maja ok. 01.00.
Spoglądam z okna Airbusa A320 linii WizzAir na płytę lotniska. Nagle wszystko
za oknem prócz skrzydła zaczyna się powoli przemieszczać. Oznacza to tylko
jedno: kołujemy na pas. Po chwili maszyna rozpędza się przez chwilę, by unieść
się w przestworza. Niczym Krzysztof Kolumb żeglujący na Zachód lub Jurij
Gagarin wsiadający do Sputnika zaczynam podróż w nieznane, do kraju w którym
jeszcze nie byłem i o którym nie mam dużego pojęcia. Tym krajem jest Gruzja.
 |
Różowo - Biała tuba którą przylecieliśmy |
Poranne
promienie słońca padające przez niewielkie okno budzą mnie ze snu. Po przebiciu
się przez chmury ukazuje się nam wybrzeże. Po chwili woda pod nami zamienia się
w suchy ląd, a wszelkie obiekty pod nami robią się coraz mniejsze, co oznacza, że
do celu naszego lotu już blisko. Po niedługim czasie stawiam w końcu pierwsze
kroki na gruzińskiej ziemi. Zanim udamy się do terminalu, odnajduję Michała,
który będzie mi towarzyszył aż do Bułgarii. Lotnisko jest mniejsze jak to w
Pyrzowicach. Dawne lotnisko wojskowe zaadaptowane niedawno do obsługi ruchu
pasażerskiego sprawia wrażenie dość prowizorycznego. Po odprawie paszportowej
oraz wizycie w kantorze udajemy się w kierunku stojących w pobliżu marszrutek.
Marszrutką w krajach byłego ZSRR określa się niewielkie busy wykonujące
przewozy pasażerów. Port lotniczy Kutaisi znajduje się kilkanaście kilometrów
poza miastem, marszrutką chcemy się dostać do centrum. Nasza uwagę zwraca duża
ilość starych, zamkniętych stacji benzynowych. Po około 20 minutach docieramy
do centrum Kutaisi. Znaleźliśmy się w okolicy dworca marszrutkowego i kilku
niewielkich straganów. Jest wczesny poranek, więc miasto dopiero budzi się do życia.
Otwierane są jakieś podrzędne sklepy i bary. Uwagę moją i Michała zwraca stacja
kolejowa znajdująca się w pobliżu. Na kilku torach stoją wagony towarowe oraz
lokomotywa manewrowa serii CZM33. Zdezelowany spalinowóz produkcji czechosłowackiej
wygląda jakby go wyciągnięto gdzieś z krzaków. Farba odchodzi od niej płatami,
a dolne reflektory są wybite. Mimo to jest ona obsadzona przez maszynistę, co
oznacza że jest eksploatowana. Jeśli lokomotywa w takim stanie może poruszać się
po gruzińskich torach, to zapewne nikomu nie będzie przeszkadzało, jak wejdę
sobie do kabiny. Po rozmowie z maszynistą moje przypuszczenia się potwierdzają.
Gdy ja zwiedzam sobie kabinę, kolega dowiaduje się, jak dostać się na główny
dworzec kolejowy, z którego zamierzmy jechać do Tbilisi. Przy wejściu na dworzec
zagaduje nas starszy pan. Gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, krzyczy ,,Putin
fasziszt! Kaczyński maładiec!". Świętej pamięci prezydent Lech Kaczyński
jest dla Gruzinów bohaterem po tym, jak okazał wsparcie dla ich kraju podczas
wojny z Rosją w 2008 roku. Po zakupie biletów i pozostawieniu bagaży w
przechowalni jedziemy zwiedzić największą atrakcję turystyczną tego miasta,
którą jest pięknie położona na wzgórzu cerkiew Bagrati. Na górę wchodzimy po
brukowanej drodze, która wiedzie przez typowe dla przedmieścia osiedle
niewielkich domów. Po dotarciu na miejsce ukazuje nam się dosyć spora cerkiew o
niebieskim dachu. Wokół niej znajdują się jakieś stare mury, a ze wzgórza jest świetny
widok na miasto.
 |
Jedziemy na bazar!!! |
Podróż
pociągiem do stolicy Gruzji upływa na podziwianiu gór, przez które przejeżdżamy.
Pociąg wije się jakiś czas niczym wąż wzdłuż rzeki pomiędzy górami. Na przemian
spoglądam przez okno i śpię. Niestety nocny lot dał mi trochę w kość, dlatego
każde spoczęcie na fotelu kończy się drzemką. W końcu po kilku godzinach
docieramy do Tbilisi. Wysiadamy na paskudny i nierówny peron o postrzępionych
krawędziach. Budynek dworca na szczęście jest w dużo lepszym stanie niż perony.
Podobnie jak wiele nowoczesnych stacji w Europie jest połączone z centrum
handlowym. I w przeciwieństwie do polskich dworców schody ruchome tu działają.
Niestety wszystkie miejsca w dzisiejszym nocnym pociągu do Batumi są zajęte.
Plan A nie wypalił, więc wymyśliliśmy plan B. Kupujemy bilet do Batumi na
jutro, a dzisiaj zostajemy w Tbilisi. Michał dzwoni w sprawie noclegu do pani
Nany. Użycza ona pokoju gościnnego za niewygórowaną cenę. Pani ta mówi po polsku,
więc nie ma żadnych trudności z dogadaniem się. Pod wskazany adres jedziemy
taksówką. Tutaj taki luksus jest śmiesznie tani, dlatego mogliśmy sobie na
niego pozwolić. Nasza kwatera znajduje się na typowym postsowieckim blokowisku,
w którym gubi się nawet taksówkarz. Mimo tego w końcu docieramy na kwaterę.
 |
On zawiezie nas do Tbilisi |
 |
Gdzieś w Gruzji |
Nastaje
już wieczór. Mimo niewyspania i zmęczenia decydujemy się na przechadzkę po
nocnym Tbilisi. Nasza gospodyni udzieliła nam kilka przydatnych wskazówek odnośnie
tego, co warto zobaczyć o tej porze i jak tam dotrzeć. Wskazała nam na ulicę
Rustavelli, która jest główną, reprezentacyjną ulicą miasta, i tureckie łaźnie.
Ulica Rustavelli wieczorem robi bardzo dobre wrażenie. Na oświetlonych ulicach
kwitnie handel, można kupić różnego rodzaju pamiątki, takie jak wisiorki, łańcuszki,
obrączki itp. Mnie interesuje co innego. Starsze panie sprzedają pewien słodki
przysmak o trudnej nazwie, którą zapomniałem. Są to orzechy oblepione masą z
suszonych owoców. Smaczna i pożywna przekąska. Na tej ulicy znajdują się m.in.
muzeum narodowe i parlament, a kończy się Placem Wolności. Nad tym wszystkim
góruje podświetlona starożytna twierdza Narikala. Niestety poszukiwania łaźni
kończą się fiaskiem, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Znajdujemy
tanią restaurację z gruzińskim jedzeniem. Tu po raz pierwszy mam do czynienia z
chinkali. Są to dość duże pierogi, które je się rękoma. Należy podnieść
pieroga, ugryźć kawałek i spić rosołek, który znajduje się wewnątrz. Jest go całkiem
sporo i smakuje wyśmienicie. Po wypiciu rosołu można już normalnie zjeść resztę
pieroga, wewnątrz którego jest jeszcze kawałek dobrze doprawionej baraniny. Po
kolacji wracamy na kwaterę. I z tym jest problem, ponieważ gubimy się na
blokowisku, gdzie mamy nocleg. Na szczęście zaprowadza nas tam pewien zataczający
się pan. Tak minął pierwszy dzień pobytu w Gruzji.
 |
Nocne życie Tbilisi
|
 |
Pałac prezydencki |
Budzę
się dopiero koło 12. Trzeba było odespać nocny lot. Po śniadaniu znów udajemy
się do miasta. Oprowadza nas pewna starsza pani. Zna ona dobrze angielski i niemiecki,
co jest bardzo pomocne. Prowadzi nas na ulicę ze sklepami z winem. Degustujemy
oczywiście owoce pracy gruzińskich winiarzy. Następnie dzięki tej staruszce
odnajdujemy te cholerne łaźnie, do których nie zdołaliśmy dotrzeć zeszłego
wieczora. Potem kierujemy się nad rzekę Kurę. Nad nią na skale wznosi się kościół
Metechi. Pod tym kościołem zaczepia nas taksiarz, który proponuje nam wycieczkę
do Mcchety, jednego z najstarszych miast w tym kraju. Po długim namyśle
zgadzamy się, ponieważ mamy okazję pojechać tam i wrócić dość szybko, a czasu
nie mamy za wiele. Najpierw jedziemy do monastyru Dżwari położonego na górze z
której rozciąga się wspaniały widok. Potem udajemy się już do samego miasta
Mccheta, której największą atrakcją jest katedra Sweticchoweli. Po powrocie do
miasta zawodzimy się na kierowcy. Żąda kwoty nieco wyższej, niż oferował wcześniej.
Z pogardą rzucamy mu pieniądze, zabieramy bagaże i bez dowidzenia idziemy w
swoją stronę.
 |
Urokliwy zakątek w centrum stolicy Gruzji |
 |
Te kopuły to tureckie łaźnie |
 |
Pięknie położona cerkiew Metechi |
 |
Monastyr Dżwari |
 |
Widok na Mcchetę |
Ten
niemiły incydent jest tylko łyżką dziegciu w ogromnej beczce miodu. Ten kraj,
który przed wylotem był mi obcy, przez te dwa dni stał się bardzo mi bliski.
Teraz czas udać się na kwaterę po bagaże, a następnie na dworzec, bo do odjazdu
pociągu do Batumi pozostało niewiele czasu.
cdn.
Korekta: Doktor
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz