środa, 5 listopada 2014

Wokół Czarnej Wody część 3. Wspinaczka i przejażdżka


Zatłoczoną marszrutką wyjeżdżamy z dworca autobusowego w Tbilisi. Jedziemy na północ kraju tzw. Gruzińską Drogą Wojenną. Ta nazwa nie ma nic wspólnego z konfliktem rosyjsko-gruzińskim w 2008 r., a wojnami toczonymi przez Rosjan na Kaukazie w XIX wieku. Droga ta biegnie z Tbilisi do Władykaukazu w Rosji. My tą drogą zamierzamy dojechać do miejscowości Stepancminda, której dawna nazwa brzmi Kazbegi. Jak dawna nazwa wskazuje, miasteczko to leży u stóp góry Kazbek, którego szczyt sięga 5033 m n.p.m. Oczywiście nie zamierzamy się wspinać na sam szczyt, nie jesteśmy przecież alpinistami.
Atrakcje po drodze

Im bliżej Kazbegi tym górki coraz większe
Jesteśmy już na miejscu.
Zamierzmy dojść jedynie do klasztoru Cminda Sameba położonego 2170 m n.p.m. Teraz jednak jedziemy zatłoczonym busem, który wspina się coraz wyżej w góry Kaukazu. Czas jazdy spędzam na podziwianiu widoków i rozmowach z młodą Rosjanką. W pewnym momencie na drodze pojawia się dość egzotyczna dla gości z Europy przeszkoda, a mianowicie stado owiec oraz krów, które zajmuje całą szerokość drogi. Stado jest pilnowane przez jadącego na koniu pasterza. Po ok. 3 godzinach jazdy dojeżdżamy w końcu do Kazbegi. Miasto otoczone jest przez góry o wysokich strzelistych ośnieżonych szczytach. Zachwycając się krajobrazem gór Kaukazu, zmierzamy na wzgórze, na którym położony jest wspomniany wcześniej klasztor. Mimo że jest to niewątpliwie jedno z najbardziej znanych wśród turystów miejsc w Gruzji, nie ma tu nigdzie żadnych straganów z badziewiem ani żadnych bilboardów reklamującym noclegi czy restauracji i innego komercyjnego kiczu znanego choćby z polskich kurortów. Idąc pod górę i zmierzając w stronę szczytu, przechodzimy przez zwykłą kaukaską wioskę. Niestety już na początku wędrówki Michałowi dają się we znaki jego problemy z nogami. Podejmujemy decyzję, że pójdę szybciej i poczekam na niego na szczycie obok świątyni. I tak wspinam się samotnie coraz to wyżej. Wraz ze wzrostem wysokości okolica wydaje się coraz piękniejsza. Motywuje mnie to do dalszego wysiłku, mimo że Cminda Sameba wydaje się tak wysoko. W końcu spotykam po drodze ludzi. Jest to starsza para z Australii. Dowiaduję się od nich, że już do celu wędrówki niewiele mi zostało oraz że można tu wjechać i zjechać za opłatą samochodem. Rzeczywiście kilka aut mnie minęło po drodze. Oczywiście nie korzystam z tej usługi, wolę przejść się w obie strony pieszo. Nie chodzi tu o oszczędność pieniędzy. Po prostu chcę wejść i zejść z tej góry dla własnej satysfakcji. Niedaleko szczytu trafiam na grupkę starszych Polaków. Ich forma, która w tym wieku pozwala chodzić po górach i ich chęć do tego, jest godna podziwu. Wielu młodszym tego brakuje. W końcu udaje mi się osiągnąć szczyt. Stąd to dopiero są widoki! Sama świątynia Cminda Sameba nie jest duża, jest to w zasadzie niewielka kaplica. Obok niej znajduje się nieduża dzwonnica. Z tego, co tu widzę, jest to dla Gruzinów miejsce kultu. Obchodzą oni świątynie trzy razy wykonując znak krzyża przy każdym narożniku budowli. Jeszcze tylko zrobię kilka zdjęć, ostatni raz rzucę okiem na Kazbek i schodzę. Jest tu bardzo pięknie, ale czas zejść już na dół i łapać marszrutkę z powrotem do Tbilisi. Zamiast łagodnego zejścia drogą do wioski schodzę po prostu w dół nie zważając na stromość zbocza. Jeszcze niedaleko szczytu spotykam grupę Gruzinów. Po krótkiej rozmowie jeden z nich krzyczy ,,I love Poland”, ,,I love Georgia’’ - odpowiadam. Kilka razy zdarza mi się podpierać, ale poza tym zejście postępuje bardzo sprawnie. Przed wejściem do wioski muszę pokonać bardzo prowizoryczne ogrodzenie złożone z siatki, drutu kolczastego i jakiś badyli. Po co ono tu stoi, to nie wiem. Na szczęście przejście przez ten dziwny płot nie sprawia żadnych kłopotów. W wiosce spotykam Michała. Niestety ból nóg nie pozwolił mu się wspiąć na górę i został na dole. Zmęczeni udajemy się w stronę miejsca, skąd odjeżdżają busy do Tbilisi. Kierowcę jednej z marszrutek zastajemy na terenie pobliskiej restauracji. Jak się okazało czeka on na dwóch Włochów. Potrwa to trochę, dlatego zdobycie przeze mnie szczytu ze świątynią Cminda Sameba uczciliśmy piwkiem i wspaniałym gruzińskim posiłkiem, czyli chinkali. W ten sposób doczekaliśmy się sympatycznych braci z Brescii: Lorenzo i Filippo. Na dyskusji z nimi upłynęła droga powrotna do Tbilisi.
Coraz bliżej celu wspinaczki
Przepiękne góry Kaukazu.
Za chmurami schowany szczyt góry Kazbek
Mućka gasi swoje pragnienie.
Cminda Sameba
Już w trakcie zejścia
Pasterz wśród swych owiec
Następny dzień zaczynamy również od wizyty na dworcu autobusowym. Tym razem jedziemy do Borjomi słynącego z wody mineralnej o tej samej nazwie. Oczywiście nie jedziemy tam pić wody. Zmierzmy tam, by przejechać się jedyną koleją wąskotorową w Gruzji do Bakuriani. Co ciekawe trasa ta jest zelektryfikowana. Gdy spoglądamy na rozkład, okazuje się, że mamy problem. Z Borjomi do Bakuriani dzisiaj pociąg już nie jedzie. Oczywiście odpuszczenie sobie przejażdżki nie wchodzi w grę. Można przecież dojechać na stopa do Bakuriani i tam wsiąść do kolejki i sobie nią przyjechać do Borjomi. Ustawiamy się przy skrzyżowaniu owej wąskotorówki z drogą i próbujmy łapać okazję. I tu się uśmiecha do nas szczęście. Dróżnik urzędujący w budce przy przejeździe informuje nas, że będzie tu zaraz jechał wracający z pracy jego znajomy. Zabieramy się z nim do Bakuriani. Jak się okazało, jest to maszynista pracujący na tutejszej kolejce wąskotorowej. Oczywiście kolej jest głównym tematem rozmów podczas jazdy.
Tutaj usiłujemy złapać stopa do Bakuriani
Jest i nasz fikuśny pociąg
Za górami, za lasami jedzie sobie pociąg z dwoma wagonami
Iść, ciągle iść...
Nieoczekiwany fotostop
Gruzińskie ICE
Na stacji w Bakuriani zastajemy nasz pociąg. Skład składa się z niewielkiego elektrowozu CZS11-02 i dwóch wagoników osobowych, jednego pierwszej, a drugiego drugiej klasy. Pociąg porusza się bardzo powoli, a trasa kolejki biegnie w dużej części przez lasy. W pewnym momencie zatrzymujemy się gdzieś w środku lasu. Mimo że przecież nie ma tu żadnego przystanku, skład zatrzymał się po to, by zabrać jakiegoś drwala. To jest taki pociąg, którego można łapać na stopa na całej trasie. Na bocznych torach na niektórych stacyjkach zarastają trawą zapomniane wagony towarowe jeszcze z logiem kolei radzieckich. Tak się bujamy powolutku tym małym pociągiem. Nasza sielankowa jazda zostaje jednak przerwana. Lokomotywa uległa awarii i zaczął się równie sielankowy postój. Skład stoi i stoi, ale w przeciwieństwie do polskich realiów nikt nie narzeka w tej sytuacji i nie psioczy na chaos na kolei i wszystko inne dookoła. Po prostu lokomotywa się popsuła, to pociąg stoi. I tak nikomu się nie spieszy, a ja i Michał mamy okazję zrobić zdjęcia pociągu, który stanął w bardzo fajnym miejscu, bo na dość ciasnym łuku. Od konduktora dowiadujemy się, że trochę tu postoimy, bo będzie ściągana sprawna lokomotywa z Borjomi, która nas tam przyciągnie. To trochę potrwa, dlatego udajemy się do restauracji, którą widzimy niedaleko toru. Niestety jest zamknięta. Wałęsamy się chwilę jeszcze jakiś czas. Wkrótce woła nas konduktor z naszego pociągu. Lokomotywa naprawiona. Jedziemy do Borjomi i dojeżdżamy tam już bez nieplanowanych postojów. Po pełnym wrażeń dniu udajemy się na nocleg, który prowadzi Leo. Mówi on biegle po angielsku i rosyjsku, dlatego nie ma problemu się z nim dogadać. Jego kwatera jest tania i wygodna. Odpoczynek tutaj przyda się przed kolejnym etapem podróży, którym jest Turcja.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz