czwartek, 1 stycznia 2015

Wokół Czarnej Wody. Część czwarta - Zdążyć na Dogu Ekspress

W filmie ,,Zdążyć przed północą’’ z Robertem De Niro w roli głównej grany przez niego bohater musiał zdążyć dotrzeć do Los Angeles przed upływem północy. My znaleźliśmy się w podobnej sytuacji. Musieliśmy dotrzeć z Borjomi w Gruzji do Kars po tureckiej stronie granicy do wieczora, by nad ranem wsiąść do pociągu, którym pojedziemy do Ankary.

Nocleg w Borjomi był bardzo wygodny. Nie chciało nam się wcześnie wstawać, dlatego pospaliśmy trochę dłużej. Po tylu dniach intensywnego podróżowania po prostu nam się to należało. Wyspani udajemy się na autobus, który zawiezie nas do Vale koło tureckiej granicy. Przez pewien czas jedzie z nami Leo, u którego nocowaliśmy. Z Vale do granicy jest ładnych kilka kilometrów, dlatego bierzemy taksówkę. Ciężko by było z tymi bagażami przejść taki kawał drogi w taki upał, a taksówki nie są tu drogie. Taksiarz proponuje nam podwiezienie do Kars, ale koszty takiej jazdy byłyby dla nas zbyt wysokie. Nie damy się namówić, mimo że pan kierowca twierdzi, że dzisiaj do Kars inaczej niż jego taksówką się nie dostaniemy. Do wieczora się przekonamy, czy ma rację. Po drodze, kilka kilometrów od przejścia granicznego, widzimy samotnie idącego chłopaka z dużym plecakiem. Nasz szofer ma gest i zabiera tego gościa za darmo. Nowy pasażer taksówki to Jack z Nowej Zelandii. Ma on 18 lat, a już się włóczy po świecie. Teraz zmierza z nami do Turcji. Przejście graniczne zaskoczyło mnie tym, że jest puste. Nic tu się nie dzieje, nie ma tu kilometrowych sznurów samochodów dobrze znanych mi z granicy polsko-ukraińskiej. Dzięki temu udaje się szybko i sprawnie przejść na stronę turecką. Od teraz cerkwie zastąpią nam meczety i minarety. W końcu jesteśmy w kraju muzułmańskim. Panują tu zapewne inne obyczaje jak u nas.
Niespodziewane, miłe spotkanie. Niestety na trasie Borjomi - Vale pociągi pasażerskie nie jeżdżą
Zamek w Vale
Czekając na otwarcie banku w Posof

Chatka z minaretem
Jedziemy autostopem przez Kurdystan
Tu nawet góry mówią nam że jesteśmy w Turcji.
Po stronie tureckiej granica też jest pusta. Wychodzi na to, że nie ma też żadnego autobusu do cywilizacji. Utknęliśmy na tym zadupiu. Tak więc musimy się zastanowić co teraz i przy okazji coś zjeść. Jackowi nawet zasmakował pasztet, którym go poczęstowałem. Po pewnym czasie podjeżdża do nas samochodem jakiś Turek. Proponuje podwózkę do pobliskiego Posof, czyli kilkanaście kilometrów stąd, ale nie za nic. Gość woła sobie 10 USD od łepka. Gość chyba nie wie że jesteśmy biedne Polaczki, a nie bogaci zachodni turyści . Ostatecznie schodzimy do ceny 20 lir za wszystkich. Udaje nam się dostać do jakiejkolwiek cywilizacji. Stąd powinno być trochę łatwiej dostać się do Kars. W centrum tej miejscowości jest ulica wzdłuż której znajdują się sklepy i różne instytucje. Tu idziemy zasięgnąć jakiejś informacji na temat transportu do Kars. W jednym z budynków rzucam okiem na wiszącą na ścianie mapę. Wynika z niej, że trzeba jechać przez miasto o nazwie Ardahan. I stąd autobusów nie ma. I co tu robić? Oczywista sprawa, łapiemy stopa. Wychodzimy z miasteczka i ustawiamy się koło warsztatu samochodowego przy drodze z granicy do Ardahan. W końcu po około 2 godzinach stania przy szosie udaje się złapać okazję. Zabiera nas 3 mężczyzn, po ich ubiorze można wywnioskować, że jechali gdzieś w interesach, ale niestety bariera językowa sprawia, że jakikolwiek bardziej rozbudowany dialog z nimi jest niemożliwy. Niestety na tureckiej prowincji ludzie rzadko znają języki obce. Droga, po której jedziemy łagodnie, ale przez długi czas, wspina się ku górze. Na tablicach z nazwami miejscowości widnieje liczba, która prawdopodobnie wskazuje, jak wysoko jesteśmy nad poziomem morza. I tak obserwujemy liczby 2800, 3000, 3300. Chwilami nawet pojawiają się miejsca, gdzie leży śnieg, mimo że jest to przełom maja i czerwca. W końcu zaczynamy zjeżdżać z tej wielkiej góry, by za chwilę wjechać do miasta Ardahan. Kierowca zostawia nas na przedmieściach przy wylotówce na Kars. Bo wyjściu z samochodu uderzają nas bardzo silne porywy wiatru. W warsztacie samochodowym, obok którego się zatrzymaliśmy, dowiadujemy się, że i stąd nie ma autobusu do Kars. Gdy zanosi się, że trzeba będzie łapać stopa, zatrzymuje się obok nas bus.
Kars? – pyta kierowca.
Kars – odpowiadamy i wsiadamy do busa.
Udaje nam się szybko wydostać z wietrznego miasta. Wiemy już na pewno, że dzisiejszy dzień zakończymy sukcesem, zdążymy na Dogu Express tak jak De Niro w filmie ,,Zdążyć przed północą” do Los Angeles. Jedziemy autostradą przez jakieś pustkowie. Ruch jest bardzo mały, żaden samochód prawie nas nie mija. Zatrzymujemy się raz przy jakiejś osadzie, która składa się z kilku domków. Szczerze mówiąc te zabudowania przypominają lepianki. Tymczasem pogoda się zepsuła i gdy dojechaliśmy do Kars, to lało jak z cebra. Na szczęście nie jesteśmy z cukru i idziemy szukać jakiegoś miejsca, gdzie można zjeść prawdziwego tureckiego kebaba. Tutaj to danie wygląda nieco inaczej niż te kebaby w Polsce. Tortille, warzywa i mięso dostajemy osobno. Sami sobie zawijamy składniki w tortilli. Jeszcze dostajemy do tego… chleb! Po smacznym i sytym posiłku dajemy się w poszukiwaniu dworca w celu spędzenia w nim nocy. W końcu pociąg mamy dopiero rano. Niestety poczekalnia jest zamknięta. I nic w tym dziwnego, bo o tej porze nie ma już żadnego pociągu. W ciągu doby są tu tylko 3 pary pociągów, 2 lokalne i nasz Dogu Express do stolicy. Obok na szczęście urzęduje dyżurny ruchu, który lituje się nad nami i otwiera dla nas dworzec. Możemy skorzystać z toalety, umywalek i ławek.
Kolejny zamek, tym razem w Kars
Czyżby delegacja polskiego parlamentu?
Nasz Dogu Express
Tu spędzimy następną dobę
Po średnio wygodnym spaniu na dworcu w Kars nadeszła pora na trwającą ponad dobę jazdę do Ankary. Na szczęście pociąg ten jest dość wygodny. Czekając na odjazd, zauważamy coś niepokojącego – dwóch uzbrojonych w karabiny M16. Goście wyglądają jak terroryści z Counter Strike’a, tylko że bez kominiarek. Obserwujemy reakcje innych osób na peronie. Na szczęście nikt nie wpada w panikę, nie ucieka itp., po prostu zachowują się normalnie – czyli nie ma powodu do obaw. Widocznie widok tak wyglądających ludzi nie należy tu do rzadkości. Oddychamy z ulgą, nikt nie porywa naszego pociągu. W końcu ruszamy w ok. 28-godzinną podróż do Ankary. Gdy zostawiamy Kars za sobą, wjeżdżamy na coś w rodzaju porośniętego niską trawą stepu. W oddali widać góry, przez które zapewne jechaliśmy wczoraj na stopa. Tereny w większości są odludne. Miejscami obok toru widać leżące po wymianie szyny. I tak ich tu nikt stąd nie ukradnie, bo kto by miał na tym odludziu to zrobić? I gdzie zanieść? Raczej ciężko tu o skup złomu. Nie tylko szyny tak sobie leżą. W pewnym miejscu leży sobie ot tak przewrócony wagon towarowy. W jednej z miejscowości widzimy kilka namiotów z emblematami UNCHR, która jest organizacją zajmującą się uchodźcami. Pomiędzy tymi namiotami stoi kilkuletnie dziecko, które macha do ludzi w pociągu. Zapewne mieszkają tu ludzie, którzy uciekli przed koszmarem wojny w Syrii. Smutny jest to widok, który przypomina o tym, że nie tak daleko od nas ma miejsce rzeź. Im bliżej wieczora, tym góry obok stają się wyższe. Ten dzień kończymy patrząc z okna Dogu Express na promienie zachodzącego słońca padającego na skaliste zbocza. 

Stacja gdzieś na odludziu
Pod czym ten tunel?


Przewróciło się, niech leży!!!
Mała Prypeć




KOREKTA: DOKTOR

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz